CEO SLAYER - MARCIN PRZYBYŁEK (2014)


 
Wyd. Rebis 2014

Ostatnio pisałam Wam o nowym superbohaterze. Poszłam za ciosem i sięgnęłam po kolejną książkę o podobnej tematyce. Jako asystentka zarządu z prezesami i dyrektorami spotykam się na co dzień. I choć nie mam na co narzekać, wizja mściciela rozprawiającego się z bezdusznymi dyrektorami wydała mi się niezmiernie kusząca...

Zacznę od tego, co mi się podobało. Na pewno pomysł - nietuzinkowy, mam wrażenie, że w niektórych kręgach wręcz wyczekiwany. Polacy uwielbiają narzekać. Kiedy mogą powiesić kilka psów na własnych pracodawcach, są wniebowzięci. A gdy na dodatek pojawi się ktoś, kto chlebodawcy spuści porządny łomot, na czole narysuje karnego kutasa i zniknie tak jak się pojawił, Polacy szaleją. Dlaczego? Bo mogą narzekać jeszcze zapalczywiej.  Jako, że do bujających w obłokach raczej nie należę, a różowe okulary zwykle zastępuję innymi kolorami, pomysł na fabułę mnie skusił.

Niektórzy mogą też ulec pokusie zapoznania się z kolejną wizją świata w przyszłości. Postęp techniczny, roboty w każdym domu, makijaż bez kosmetyków i inne nowinki techniczne momentami robią wrażenie i wywołują głębokie, acz krótkie westchnięcia. Ja wielką fanką techniki nie jestem, ale mimo to podobało mi się kilka rozwiązań zaproponowanych przez Przybyłka. Jeśli jednak mam ocenić tę część książki całościowo, powiedziałabym, że odrobinę za dużo dołożył do pieca. Ale to, czy autor przesadził czy też zmieścił się w ramach przyzwoitości zależy od jednej podstawowej rzeczy. Tak samo jak cała recenzja. Jakiej? Wszystko w rękach tego, czym tak naprawdę miał być "CEO Slayer".

Wersja pierwsza: "CEO Slayer" to powieść która jest powieścią tylko dlatego, że autor nie umie rysować. W przeciwnym wypadku byłby to komiks. Nawet całkiem udany. Jeśli książka nie miała być odkrywczym dziełem literackim z najwyższej półki - to świetnie. Poza oryginalnym pomysłem nie ma nic, na co warto zwrócić szczególną uwagę.

Wersja druga: "CEO Slayer" miał być jedna z najlepszych powieści SF ostatnich lat. Cóż, w tym przypadku ani jedno słowo z poprzedniego zdania nie znajdzie pokrycia w rzeczywistości. Jak to dobrze, że recenzje z założenia nie są obiektywne, bo SF nie należy do moich ulubionych gatunków. Mogę zatem z czystym sumieniem subiektywnie stwierdzić, że "CEO Slayer" jako wielka powieść najnormalniej w świecie ssie pałkę.

Fabuła: przewidywalna. Postaci: takie sobie - bez osobowości, bez pierwiastka "WOW!". Główny bohater jest trochę jak zubożały Batman (jaki kraj taki mściciel) pomieszany z marnym sobowtórem Clinta Eastwooda., który dorabia na wieczorach panieńskich. Duet główny bohater i jego robot-pomocnik miał być dowcipny, ale był co najwyżej zabawny. Duet z "Dreszcza" był pod tym względem o wiele lepszy. Techniczne nowinki sprawiaj wrażenie połączenia "Jetsonów" z "Matrixem". Ta książka to taki sos słodko-kwaśny z Lidla - dobry na krótko, ale na dłuższą metę szkodzi zdrowiu.

Mimo wszystko nieźle się bawiłam czytając "CEO Slayera". Może do niej nie wrócę, ale bez żenady pożyczę ją komuś, kto wybiera się na plażę lub w długą podróż. Przecież nie zawsze musimy odkrywać Amerykę. Czasami warto się po prostu zresetować.


Podsumowanie: Sierżant***
Oprawa graficzna: 3/10 wizja takiego bohatera do mnie 
nie przemówiła. Ani w tekście ani graficznie.









Za egzemplarz recenzyjny dziękuję

Brak komentarzy:

Podziel się swoją opinią

Misja: K.S.I.A.Ż.K.A. Wszelkie prawa zastrzeżone. Obsługiwane przez usługę Blogger.