ZA MUREM. PODRÓŻ PO CHINACH. - COLIN THUBRON (1987)


Kiedy w latach osiemdziesiątych otwarto granice niedostępnych dotąd Chin, stworzono okazję do zobaczenia na własne oczy, jak tam jest. Jak tam jest naprawdę, bo to oczywiste, że z roku na rok coraz częściej odwiedzane Chiny zaczną się zmieniać. Zanim to jednak nastąpi możemy odkrywać bogactwo trzeciego co do wielkości państwa świata. Colin Thubron wykorzystuje tę okazję w stu procentach i wyrusza na samotną wyprawę mierzącą ponad piętnaście tysięcy kilometrów.

Nie jest to książka ociekająca optymizmem. Wręcz przeciwnie - nie znajdziemy tu biedaków szczęśliwych pomimo tego, że nie posiadają niczego. Nie znajdziemy tu dumnych ze swojego kraju Chińczyków, którzy z niewymuszoną życzliwością i radością oprowadzą zagranicznego turystę po co ciekawszych zakątkach kraju. Znajdziemy za to zgorzkniałość ofiar maoistycznych Chin. Zgorzkniałość oprawców, którzy także stali się ofiarami systemu. Podział na turystów i lokalsów, działający na tej samej zasadzie jak podział na żydowskie i aryjskie sektory w transporcie publicznym czy restauracje przeznaczone tylko dla białych. Czarny rynek, na któym możemy kupić każde stworzenie, jakie sobie tylko wymyślimy. Za 2 funty. Rozdzielone rodziny, czekające na siebie latami. Albo takie, które nigdy razem nie były. Sprane mózgi, bliźniaczo podobne do tych ze stalinowskiej Rosji. 

Thubron, jako Anglik, którego kraj nigdy nie musiał podnosić się spod historycznych gruzów reżimu, ma czasami problemy ze zrozumieniem mentalności Chińczyków. Bywa zmęczony odgrywaniem roli małpy w cyrku, na którą wszyscy się gapią, gdzie tylko się nie pojawi. Odpowiadaniem wiecznie na te same pytania: ile zarabiasz? Czy rolnicy w Anglii mają dni wolne od pracy? Ile masz koszul? I ukrywaniem tego, że jego miesieczne zarobki przewyższają niejedną roczną chińską pensję. Przypomina Wam to coś? Bo ja czytając te fragmenty widziałam Polskę, nie tak znowu dawną. Czy ktoś nie zna choć jednej osoby, która miała ciocię w Ameryce, która przysyłała paczki? Pamiętam, jak zbierało się pazłotko z czekolady i wygładzało paznokciem na gładką, srebrną taflę. Pamiętam, jak ludzie z wioski przychodzili do nas do domu zadzwonić, bo mieliśmy jedyny telefon w okolicy. Później pierwszą komórkę i komputer - nie mogłam uwolnić się od dzieciaków, które masowo przychodziły pograć w pasjansa albo porysować w Paint. Pamiętam, jak spędzaliśmy u kolegi całe wieczory wgapiając się w telegazetę i jak bardzo mu tej telegazety zazdrościłam. Pamięam jak na wycieczce szkolnej jedno z dzieci zaczęło jeść banana ze skórką, bo nigdy wcześniej nie jadło tego owocu. Pamietam, jak weszliśmy do Unii i kiedy wielu znajomych zaczęło wyjeżdżać. Zadawaliśmy pytania: Ile zarabiasz? Ile masz koszul? Ile dni w tygodniu pracujesz? Naprawdę jadasz na mieście? O tak, Polakowi zdecydowanie łatwiej zrozumieć Chińczyków.

Pomimo, że nie czytam zbyt wielu książek podróżniczych, ta sprawiła mi wiele przyjemności i dostarczyła niejednego tematu do rozmyślań. Pozostawia po sobie wizerunek przybrudzonych, nieco zamglonych Chin, zamkniętych pomimo otwartych granic. Sprawia, że chcę tam pojechać i sprawdzić, jak bardzo się zmieniły przez te 28 lat.

Podsumowanie: Porucznik****
Oprawa graficzna: 8/10 Szkoda, że nie 
ma żadnych zdjęć.









Za egzemplarz recenzyjny dziekuję


1 komentarz:

  1. Ciekawa recenzja książki o kraju, o którym tak wiele jeszcze nie wiemy.

    OdpowiedzUsuń

Podziel się swoją opinią

Misja: K.S.I.A.Ż.K.A. Wszelkie prawa zastrzeżone. Obsługiwane przez usługę Blogger.