Blisko, nie za blisko (fragmenty)



***


Częstym powodem, dla którego pierwszy związek staje się bardzo ważny, jest istnienie w rodzinie pochodzenia sztywnej bariery wejścia i wyjścia. Jeśli jesteś w takiej rodzinie, musisz akceptować bez reszty wszystkie reguły i stosować się do nich bez dyskusji. Jeżeli się przeciwstawisz, to tylko na takiej zasadzie, że całkowicie się z rodziny wykluczysz.

Czyli: „W naszej rodzinie rozwodów nie ma”, „Nie jesteś już moją córką (synem)” albo „Jak to zrobisz, możesz już nie wracać”.
A jeśli raz się z tej rodziny wykluczysz, bardzo trudno będzie ci wrócić. Czasem się udaje, ale tylko na pewnych warunkach. Na przykład za cenę dozgonnej pokuty w celibacie. „Ty już chłopaka miałaś. Próbowałaś z nim mieszkać, mimo że wiedziałaś, co o tym myśli rodzina. Wiadomo, do czego to doprowadziło. Więc jeśli chcesz nadal z nami mieszkać, o żadnych kolejnych wyskokach nie chcemy słyszeć”.
Jeśli taka dziewczyna wchodzi w związek i chce zamieszkać z chłopakiem, a po pewnym czasie, kiedy dojdzie do wniosku, że to nie to, zwyczajnie i bez problemu zechce wrócić do domu — nie może tego zrobić. Wszystko jest postawione na ostrzu noża. „Jeśli wracasz, to jest to tragedia, kraksa twojego związku, błąd życiowy”. Albo w ogóle nie może wrócić, bo usłyszy, że skoro sama tak wybrała, musi być konsekwentna. Albo może wrócić, ale wtedy musi do tego chłopaka zadeklarować nienawiść i zohydzić go w oczach rodziny. Nie może być tak, że po prostu uczy się relacji z chłopakiem, próbuje. Albo-albo.
Takie uwarunkowania tworzą w dziewczynie postawę desperacji. Często wtedy pierwszy poważny partner staje się od razu ojcem pierwszego dziecka. Z czasem ona sama zostaje samotną matką mieszkającą przy rodzicach i odbywającą pokutę. Bo grzech nieposłuszeństwa rodzinie może zmazać, jedynie w całości poświęcając się dziecku. Dopóki nie pojawi się kolejny mężczyzna. Tylko on może ją z tego wyzwolić i zabrać. Ona sama się zabrać nie może. Rodzinny schemat takich rozwiązań nie zawiera.
Rzecz w tym, że na pewnym poziomie nie ma różnicy między związkiem satysfakcjonującym a niesatysfakcjonującym. Ludzkie potrzeby w tym względzie można porównać do góry lodowej. Powyżej lustra wody jest strefa, którą łatwo zrozumieć. Dobry, satysfakcjonujący związek jest w tej strefie lepszy niż związek raniący. Lepszy partner jest lepszy, gorszy jest gorszy. Przy lepszym się zostaje, od gorszego odchodzi. To jest ta strefa logicznego myślenia lub — inaczej — strefa zsocjalizowana. Oficjalna. Mieści się tam człowiek cywilizowany.

Ale to, co najważniejsze, nieoficjalne, jest pod wodą?
Niżej jest dużo potężniejsza strefa. Tam nie ma różnicy, jaki jest ten związek. Ważne, że jest. Że jest obiekt i relacja. I że jest to stałe. Bo brak relacji jest gorszy niż zła relacja.
Zwierzęta żyjące w stadzie nie odchodzą z niego z tego powodu, że zajmują w nim niską pozycję. Podążają za stadem, gdziekolwiek ono się uda. Nawet jeśli nie mają w nim łatwego życia. Wszystko jest dla nich lepsze niż samotność.
Z punktu widzenia tej strefy potrzeb lepiej jest mieć złego, raniącego partnera, na którego jest się permanentnie wściekłym, niż nie mieć żadnego partnera i nie mieć nawet na kogo się wściekać. Mieć pustkę.
Ta kościelna obietnica odnosi się właśnie do tej sfery. Nie tyle: „Przysięgam ci, że będę dobry”, ile: „Przysięgam ci, że będę: albo zły — i wtedy będziesz mogła mnie zawsze nienawidzić, albo dobry — i wtedy będziesz mogła mnie zawsze kochać. Tak czy siak zawsze będę i będziesz mieć jakiś obiekt odniesienia dla swoich emocji”.
Ktoś działający z poziomu motywacji tej strefy potrzeb może, mając rozczarowującego partnera, nawet uczynić z tego cnotę.

Poświęci się?
O tak! „Oto jest mi bardzo ciężko z tą osobą, ale ponieważ przysięgałem, będę to znosić. Jest to moje poświęcenie i wyraz mojej nadludzkiej siły. Mój heroizm. On jest zły, ale mimo to ja jestem heroiczna. I w tym moja godność”. Często złość na partnera jest już nie tyle złością za to, co on robi niedobrego, ile złością na niego za to, że robiąc coś niedobrego, nie docenia naszego poświęcenia w znoszeniu tego.


***

Kilka lat temu pewien mężczyzna w Wielkiej Brytanii wzbudził sensację, ponieważ stał na ruchliwym skrzyżowaniu z tabliczką na szyi: „Jestem świnią, zdradziłem swoją dziewczynę, a stanie tutaj jest karą, jaką mi wyznaczyła. Mam tu stać, póki mi nie wybaczy”. Wziął winę na siebie w sposób nieograniczony i teraz poniesie nieograniczone konsekwencje. Będzie stał na tym skrzyżowaniu tak długo, jak długo będą się znali. Bo przecież ona mu nie wybaczy. Po co miałaby to robić? Jej instynktowna część już dostała to, czego chciała. Ona nie ma więcej potrzeb w tej sprawie. W każdym razie on nie ma już dla niej niczego więcej, co mógłby jej zaoferować. Czyli będzie „tam stał” już na zawsze.
Ale co się stanie, jeśli ten, kto zdradził, odmówi wzięcia winy na siebie? Po prostu najzwyczajniej w świecie nie wykaże żadnego poczucia winy, żadnej odpowiedzialności i w najmniejszym nawet stopniu nie zechce się tłumaczyć czy siebie samego oskarżać?

Winną tym samym uczyni ją?
Bardzo ważną rzecz tu pani powiedziała. Jest tylko jedna osoba, która może uczynić nas winnym. My sami. Jeśli człowiek sam na siebie winy nie weźmie, to niezależnie od tego, co kto będzie mówił — przyjmie to albo nie.
Dlaczego ona weźmie winę na siebie? Po pierwsze, bo ktoś musi być winny, a po drugie — jest między nimi „umowa na więź”. Ona dokonuje myślowej ekwilibrystyki: mimo że widzi gołym okiem, że partner zrobił ją w trąbę, to by zachować tę więź, jest w stanie obwinić siebie, a nie jego.

Ale, panie Pawle, może być przecież i tak, że darzymy tak wielką miłością osobę, która nas zdradziła, że nawet gdy są dowody, nie wierzymy, że mogła być dla nas tak raniąca, tak niedobra. Więc skoro jest dobra, to ja jestem niedobra. Czy to nie podobny mechanizm jak z odrzucanym przez rodzica dzieckiem?
Trochę tak. W przypadku dziecka istnieje bardzo racjonalna przyczyna, dla której oskarżenie czy też zakwestionowanie rodzica jest dla tego dziecka niemożliwe — zamiast rodzica ono kwestionuje siebie, własny rozum, własną zdolność osądu, własną wartość, niewinność. Bo przetrwanie dziecka zależy od przetrwania rodzica.
Dlatego nawet kiedy rodzic jest ewidentnie nie w porządku, dziecko dokonuje w umyśle mnóstwa akrobacji, by ocalić jego obraz. Jeśli rodzic robi rzeczy skrajnie złe, ocalenie tego obrazu odbywa się ogromnym kosztem. Bo czasem trzeba zniszczyć całą zdolność logicznego myślenia, by pogodzić ewidentne zło z dogmatem, że rodzic jest dobry. Bywa, że trzeba dokonać takiej masy wyparć, zaprzeczeń, wykluczeń, odwróceń i przemieszczeń, że zupełnie traci się kontakt z rzeczywistością. Ale od tego — od ocalenia rodzica, a więc w tym przypadku od ocalenia dobrego obrazu rodzica — zależy przetrwanie, więc ludzki umysł potrafi tego dokonać. I dokonuje.

W miłości też nam może chodzić o przetrwanie. „Nie wyobrażam sobie życia bez ciebie” — pada często przy rozstaniach…
Między dorosłymi może wystąpić zjawisko podobne, o ile ta zdradzona osoba ma do zdradzającej taki mniej więcej stosunek, jaki ma dziecko do rodzica. Jeśli wierzy, że bez tej osoby emocjonalnie lub nawet fizycznie nie przetrwa, jest gotowa dokonać takich przekształceń rzeczywistości, dzięki którym może trwać w tym związku, będąc zdradzaną, oszukiwaną. Jej celem jest pozostanie z ukochaną osobą. Boi się być bez niej, więc nie chce nic wiedzieć. Woli zakwestionować własny rozum niż kogoś, na kim się całkowicie opiera.
Jest taki fragment w jednej z komedii braci Marks. Cytowało go już wielu mądrych ludzi, to ja sobie też pozwolę. Kobieta zastaje mężczyznę w łóżku z inną, a on ją pyta: „Komu wierzysz? Swoim oczom czy moim słowom?”.
Często snute są rozważania o „przyczynach zdrady”. Podaje się różne powody mające jakoby świadczyć o tym, że związek nie był satysfakcjonujący, pełny, że się wypalił. Te wyjaśnienia często brzmią bardzo sensownie, ale wszystkie one mają jedną zasadniczą słabość. Nie wyjaśniają, dlaczego osoba zdradzająca po prostu nie odeszła z tego związku, zamiast zdradzać i jednocześnie w tym związku być.

Otóż to. Dlaczego?
Pewien znany polski seksuolog powiedział niedawno w jakimś wywiadzie, że on po dwudziestu latach badania, dlaczego ludzie zdradzają, ciągle nie wie. Bo są różne przyczyny, ale nie ma jednej głównej. Bardzo w to wierzę, że on nie może tej przyczyny znaleźć. Bo moim zdaniem jej nie ma. Każdy człowiek jest potencjalnie zdolny do tego, by zdradzić partnera. Każdy człowiek posiadający partnera może zostać zdradzony.
Za poszukiwaniem wyjaśnień kryje się nieświadome założenie — że możliwy jest taki stan umysłu, takie skonstruowanie relacji pary, taki poziom świadomości, rozwoju, że pokusa zdrady nie będzie się pojawiała. Po prostu: ten partner będzie dla nas tak ważny na wszelkich możliwych poziomach, że w ogóle nie będziemy czuli żadnej chęci na skok w bok. Nigdy. Czyli — i tu jest to zasadnicze współczesne wyznanie wiary — możliwy jest taki świat, taki stan umysłu, w którym nie będziemy w ogóle musieli do niczego wewnętrznie się zmuszać. Nie będziemy musieli niczego sobie narzucać, niczego odmawiać, robić wbrew sobie, z niczego rezygnować, czując jednocześnie jakiś żal, niespełnienie, brak czy frustrację.
Jeśli tylko zaliczymy jeszcze jeden czy drugi warsztat rozwoju osobowości, ludzie, którzy nas teraz pociągają, przestaną nas kusić i będziemy czuli już tylko to, co dozwolone. Pokusa odejdzie w sposób naturalny, jeśli partner będzie w porządku, komunikacja dobra, jeśli się dogadamy co do seksu itd. Żadnych wewnętrznych konfliktów, a przede wszystkim żadnego wyrzeczenia i bólu. (...)


Fragmenty książki "Blisko, nie za blisko. Terapeutyczne rozmowy o związkach" 
udostępniamy dzięki uprzejmości wydawnictwa Sensus
Wkrótce do wygrania na Misji!

1 komentarz:

Podziel się swoją opinią

Misja: K.S.I.A.Ż.K.A. Wszelkie prawa zastrzeżone. Obsługiwane przez usługę Blogger.