PETER STRAUB - KRAINA CIENI (1980)






Dawno, dawno temu, za mazurskimi lasami, bezkresnymi łąkami i brudnymi wodami, w niewielkiej wioseczce, dokąd prowadziła wąska, kręta droga żywcem wyjęta z "Listonosza Pata", stał domek. Domek inny niż wszystkie w okolicy, nie tylko ze względu na intensywny seledynowy kolor, który miał być kolorem trawy (ale nie wyszło). Domek nie był też wyjątkowy ze względu na płot, który go otaczał - sztachety przycięto bowiem w falę, a nie na równo, jak to robiła większość. W tym domku mieszkała sobie mała czarownica, każdej nocy zagłębiająca się w arkana magii potężniejszej niż wszystkie inne. Każdego wieczora, kiedy cała wioska od dawna pogrążona była już we śnie, mała wiedźma spotykała się ze swoim mistrzem i mentorem. Pewnego dnia mistrz przyprowadził ze sobą kogoś jeszcze....

I tak właśnie poznałam Petera Strauba. Część z Was pewnie doskonale wie, że napisał on dwie powieści w duecie ze Stephenem Kingiem - "Talizman" i "Czarny Dom". To właśnie podczas lektury tego ostatniego pierwszy raz natknęłam się na jego nazwisko. Przez wiele lat miałam go gdzieś z tyłu głowy, powtarzając sobie, że "kiedyś muszę przeczytać jakąś jego książkę". Ale dni zamieniały się w miesiące, te w lata, a po książkę nie sięgnęłam. Skoro Mahomet nie przyszedł do góry, książka przyszła do mnie. Swoją drogą, to bardzo dziwne, że przez te wszystkie lata nie trafiłam na jego książki. Czytam zwykle prawie wszystko co mi wpadnie w ręce. A on nie wpadł. Jak to możliwe, skoro gatunek, w którym się porusza jest moim najulubieńszym? Tym bardziej, że Straub jest jednym z najbardziej znanych (wiadomo, kto jest na szczycie) twórców literatury grozy. Dziwne, Watsonie, bardzo dziwne....

"Kraina Cieni" też normalnością nie grzeszy. Ciągle nie mogę się zdecydować, czy jest bardzo dobra, przeciętna czy też może wrzucić ją do worka z rozczarowaniami. Przede wszystkim: tłumacz. Rany, ale mi babeczka momentami działała na nerwy! Kolejną książkę Strauba przeczytam w oryginale. Całość napisana jest normalnym, przystępnym językiem, ale od czasu do czasu pojawiają się kwiatki w stylu przestawienia szyku zdania na modłę a'la staropolską albo kwiatki w stylu "straszniejsze niźli się spodziewał". Oczywiście, to wszystko jej poprawne i gramatycznie, i semantycznie, ale przecież to pasuje do całości jak kwiatek do kożucha, czekolada do śledzi i siodło do świni. Tłumacz sama pod sobą kopała dołki, bo pomimo, że całość można uznać za bardzo udany przekład, tymi kilkoma zdaniami rozsianymi to tu, to tam sama sobie zasadziła kopa w tyłek. Z obcasa.

Postacie - przyznaję - takie sobie. Nie maja tego smaczku, którego zawsze poszukuję, nie mają duszy. Jednak mimo to jesteśmy w stanie je polubić. Jeśli chodzi o fabułę, to nie jest już tak łatwo. Niby wszystko na pierwszy rzut oka "cycuś glancuś" a tu...LABIRYNT. Należę do osób, które lubią, gdy w powieści jest zatrzęsienie różnych postaci, motywów, wątków pobocznych, powieści w powieści, retrospekcji i innych zabiegów, od których można dostać kręćka. Tutaj - nie nadążałam. Bardzo często musiałam wracać, przypominać sobie kto jest  kim, gdzie się znajduje, jak to się stało i ogólnie nie wiedziałam, gdzie mam przód a gdzie tył. Fabuła też nie pomagała. W jednej chwili oglądacie mecz bokserski w którym startuje królik stojący na tylnych łapach. Chwilę potem wskakuje na rower i popierdziela nim dookoła ringu. W sekundę później okazuje się, że jego marynarka (nie pytajcie co się stało z bokserskim wdziankiem) okazuje się być wojskową kurtką, rower zamienia się w strzelbę, królik oddaje strzał, wskakuje na rower i dalej popierdziela. No zwariować można!

No i w tym momencie wkracza Straub i niczym Chuck Norris powala nas swoją najsilniejszą bronią - pomysłem. Historia jest tak wciągająca, tak fascynująca i tak nieprzewidywalna, że wszystko pozostałe schodzi na drugi plan. Po prostu musimy wiedzieć co będzie dalej, nawet jeśli mielibyśmy co drugie zdanie cofać się o kilka rozdziałów. W pewnym momencie zapominamy nawet o mikroskopijnym druczku, który dodatkowo utrudnia skupienie uwagi na konkretnej linijce. Już dawno nie czytałam tak niezwykłej historii w której nikt ani nic nie jest tym, czym powinno być. Kawał dobrej literatury, tyle Wam powiem. Przyznaję jednak, że nie wszystko pamiętam i są elementy które mi gdzieś umknęły, a kiedy się zorientowałam było już za późno i nie wiedziałam gdzie szukać odpowiedzi na moje pytania. Będzie trzeba kiedyś wrócić do tej książki, może same się znajdą.

 Obawiam się, że długość tej recenzji mówi sama za siebie. To są chyba największe wypociny jakie do tej pory stworzyłam. Najlepszy dowód na to, że książka pozostawia wiele wątpliwości, nie mniej kłębiących się myśli i pytań bez odpowiedzi. Czy warto? Odpowiedzcie sobie sami.




Podsumowanie: Poruczniko-generał****/******
Oprawa graficzna: 3/6 - nie urywa.

2 komentarze:

  1. Mam te książkę, ale nowsze wydanie, od MAGa, ciekawe czy tłumaczył je ktoś inny. Recenzje zbiera umiarkowanie pozytywne.

    OdpowiedzUsuń

Podziel się swoją opinią

Misja: K.S.I.A.Ż.K.A. Wszelkie prawa zastrzeżone. Obsługiwane przez usługę Blogger.