SZCZĘKI (1974) - PETER BENCHLEY



Ciężko zacząć recenzję, starając się wprowadzić w temat, który wszyscy znają. To tak jak przedstawiać na imprezie gościa, o którym wszyscy już dawno słyszeli. Tak, wiemy, powiedz nam coś nowego. Dlatego wstępu do "Szczęk" nie będzie. Od razu jedziemy z koksem.


Nie wiem, jak Wy, ale ja nie wiedziałam, że taka książka istnieje. Oczywiście znałam film, oglądałam go jako mała dziewczynka w telewizji, późno w nocy, w zamierzchłych czasach, kiedy jeszcze reklam nie przerywano filmami. Wersję papierową odkryłam przez przypadek w antykwariacie. Całe cztery ziko. Za dwa tomy. Ale tylko pierwszy to "prawdziwe Szczęki" - drugi został napisany na podstawie filmowej kontynuacji i szczerze powiedziawszy nie wiem, czy po niego sięgnę. Niestety pani w antykwariacie nie chciała, żebym zapłaciła całą sumę za połowę pakietu. Zatem kupiłam obie, skoro kazali.

Książkę czyta się znakomicie, całość przeczytałam w drodze do pracy i w autobusie na Mazury. Książka jest po angielsku (znalazłam TUTAJ wersję polską) i oczywiście nie znałam wszystkich słów, ale znaczenia większości można domyślić się z kontekstu. Plus kilka nowych fajnych powiedzonek wpadło do słownika. Polecam wszystkim posługującym się angielskim na poziomie przynajmniej upper-intermediate. 

Nie zgodzę się z wyszperaną opinią, że książka jest ciekawa tylko na początku i na końcu. Też nie lubię miłosnych wątków, a taki można tu znaleźć, ale nie powiedziałabym, żeby przeszkadzał czy rozbijał całość. Jak wszyscy zapewne pamiętamy "Szczęki" to thriller, a dla mnie dobry thriller zawiera w sobie przede wszystkim porządny rys psychologiczny przynajmniej jednej postaci. No dobra, Benchley nie wysilił się i przyłożył tylko do jednej postaci, resztę można podzielić na złe i gorsze. W tym wypadku jednak to w zupełności wystarcza. Wspomniany wątek miłosny pomaga budować daną postać, tyle w temacie.




Plan na dziś: odświeżyć filmową wersję!

Fajnie było wrócić do tej historii. Może serce nie biło mi tak mocno jak kiedy w wieku kilku lat oglądałam film, ale przyjemność była taka sama. Napięcie można zobrazować sinusoidą (uch, ten matematyczny żargon!) - opada i podnosi się, a odstępy pomiędzy punktami szczytowymi zmniejszają się, zmierzając do tego ostatniego, kulminacyjnego. Czyli wszystko gra - tak właśnie powinien wyglądać dobry thriller!





Podsumowanie: Pułkownik*****
Oprawa graficzna: 6/6 - klasyk!

1 komentarz:

  1. Świetnie pamiętam film (i jego kontynuacje), a ksiażki nie czytałam, więc trzeba będzie nadrobić zaległości ;)

    OdpowiedzUsuń

Podziel się swoją opinią

Misja: K.S.I.A.Ż.K.A. Wszelkie prawa zastrzeżone. Obsługiwane przez usługę Blogger.