REGULAMIN TŁOCZNI WIN - JOHN IRVING (1895)


Wiele słyszałam o tej książce. I od lat powtarzałam: "raczej nie dla mnie". Pewnego dnia zobaczyłam "Regulamin tłoczni win" w zapowiedziach nowości wydawnictwa Prószyński i S-ka. Coś mnie tknęło. Chcę przeczytać tę książkę! Chyba to jest trochę tak, że to ona wybrała mnie, a nie odwrotnie. Nie wiem, czy recenzje, którymi próbawli zachęcić mnie znajomi były słabe czy po prostu nastał odpowiedni czas. W każdym razie książkę uznaję za wartą przeczytania!

Nie wiem do końca, co mnie odpychało od tej książki. Tematyka aborcji (choćby opisy były nie wiem jak szczegółowe) raczej przyciąga. Sierociniec tak samo. Za wątkami romantycznymi nie przepadam, ale da się przełknąć, jeśli nie jest to główny temat. Chyba były to recenzje wrażliwszych ode mnie, którymi tematyka wstrząsnęła, a wątki miłosne rozkojarzyły. Jednak błędem byłoby powiedzieć, że "Regulamin..." jest ksiażką o sieroctwie, aborcji i miłości. 

Te trzy wątki są nićmi, które zawiazują supełkami inne problemy. Oczywiście kwestia moralna przerwania ciąży jest dość mocno widoczna. Pewnie częściowo dlatego, że nadal wzbodza kontrowersje i konflikty. Jednak bez niej trudniej byłoby zrozumieć wpływ doświadczeń z dzieciństwa i okresu dorastania na późniejsze, dorosłe postrzeganie świata. Trudo byłoby dotrzec, w jak czasami zagmatwany sposób próbujemy naprawić swoje błędy z przeszłości. Niektórzy powiedzą, że książka jest w znacznej części o przeznaczeniu. O tym, że nie mamy wpływu na nasze losy i prędzej czy później stanie się coś, co sprawi, że dopełni się nasze przeznaczenie. A może chodzi tu bardziej o wpływ wychowania na nasze późniejsze wybory? Lub wpływ społeczeństwa, w jakim przyszlo nam żyć i miejscowych realiów? A może to zburzone ideały kierują naszymi wyborami? Zaprawdę powiadam wam: książka to niegłupia.

Wielu osobom może nie odpowiadać styl pisania Irvinga (czy tylko mi to nazwisko kojarzy się z herbatą?). Historia ciągnie się jak rozgotowany makaron spaghetti. Ale dzięki sosowi w postaci ciekawych wątków makaron nie jest mdły. Pierwsza, niejako wstępna część opowieści zajmuje około 300 stron! Czasami czułam się jak na planie "Mody na sukces", gdzie ciąża naprawdę trwa dziewięć miesięcy. Ale w ogólnym rozrachunku stwierdzam, że ma to swój urok i nawet jeśli momentami może się lekko dłużyć, to nie przeszkadza to w odbiorze całej powieści.

Teraz czas trochę ponarzekać. Pozostanę chwilkę przy stylu i formie. Pomimo, że czasami zapominałam o istnieniu tego mankamentu (bo wciągnęłam się w historię), to był on bardzo irytujący: brak graficznego rozganiczenia pomiedzy wątkami. Owszem, jest podział na rozdziały, ale są strasznie długie. Normalnie w takich przypadkach, kiedy narracja przenosi się z jednego miejsca akcji do drugiego jest mała przerwa graficzna i od razu wiadomo, co i jak. Tutaj takiej przerwy nie ma, jest po ptrostu kolejny akapit. Czasami musiałam wracać kilka zdań, żeby się upewnić, że nie przysnęłam i czy aby na pewno nic mi nie umknęło.

Przeczytałam gdzieś opinię, że kreacja bohaterów była doskonała. Uważam, że był to najsłabszy punkt całej książki! Wszyscy są czarno-biali. Jeśli pojawia się miłość, to prawdziwa i na zawsze. Seks bez miłości? Przecież oni nie mieli nikogo innego, byli tacy samotni, opuszczeni i spragnieni bliskości! Wybaczamy. Jeśli pojawia się przyjaźń, to taka jak z serialu. Nawet jeśli cudowni bohaterowie robią coś głupiego, jest im to wybaczone, również przez czytelnika. Bo przecież nie chcieli źle! Przecież zmusiła ich do tego sytuacja! Czują się z tym źle i mają wyrzuty sumienia. Zmienia się ich zachowanie, ale poglądy - nigdy. Jeśli ktoś urodził się jako wrzeszczący buntownik, który nigdy nie kłamie, takim umiera. Jeśli ktoś niesie pomoc, aby zmazać winy przeszłości (popełnione oczywiście ze szlachetnych pobudek) i pozbyć się wyrzutów sumienia, umiera na posterunku. Jesli ktoś się narkotyzuje, to ma ku temu bardzo dobry powód i nadal pozostaje dobrym człowiekiem, kóry nigdy nie stoczy się na samo dno. Poczciwiec pozostaje poczciwcem, a nikczemniek nikczemnikiem. Można tak wymieniać bez końca. No i momentami sielanka jest tak mdła i słodka, że rzygać się chce.

Tak jak wspomniałam - książkę uznaję za wartą przeczytania, bardzo miło spędziłam przy niej czas. Nawet się kilka razy zadumałam. Wymienione mankamenty nie przysłaniają całości i nie przeszkadzają w ogólnym odbiorze. Może dlatego, że to nie postaci i nie fabuła sama w sobie są celem autora? Nie jest to pozycja po przeczytaniu której biję się w piersi z okrzykiem "Głupiam, żem wcześniej po nią nie sięgła!". Przekręciłam ostanią stronę, uśmiechnęłam się pod bujnym wąsem i pomyślałam: "Fajnie, że się w końcu zdecydowałam!"


Podsumowanie: Porucznik****
Oprawa graficzna: 9/10 - bardzo przyjemna, 
uspokajająca okładka








Za egzemplarz recenzyjny dziekuję 



1 komentarz:

Podziel się swoją opinią

Misja: K.S.I.A.Ż.K.A. Wszelkie prawa zastrzeżone. Obsługiwane przez usługę Blogger.